ostatnie pół roku jest dziwne. szybkie. ważne. smutne. odrodzone. znaczące.
piszę rzadko, bo kilka miesięcy smutku zabrało dużo czasu i brakuje mi go jeszcze częściej niż wcześniej, ale ten znaleziony szanuję jeszcze bardziej. uczę się na nowo żyć świadomie. zwolnić.
ostatnio otrzymałam trzy piękne lekcje. akceptacji siebie, przyjaźni i śmierci. pierwsza wynikła z rozmowy z kimś mi bliskim. czasem nawet najbliżsi ranią. mylą mój zawód z podejściem do życia. niesłusznie. tego trzymam się zawsze, że "nie jest sztuką grać kiedy się nie gra". dlatego czasem wolę być zbyt szczera i zbyt bezkompromisowa, ale nie udawać. z szacunku do siebie i otaczających mnie ludzi. rzadko dzwonię, piszę. za rzadko. czuję się z tym źle. chciałabym mieć taki nawyk częstego kontaktu. bo tęsknię za Wami, za tyloma bliskimi mi Ludźmi. i tak często wiem, że jest mnie za mało w Waszym życiu. i chcę to zmienić. a z drugiej strony taka jestem. staram się być kiedy ktoś mnie potrzebuje. ale nie można oczekiwać ode mnie codziennych telefonów. bo taka jestem. nie oczekuję ich od innych i pierwszy raz poczułam, że jeśli ktoś tego oczekuje, to jest nie fair. bo stawiam sprawę jasno. ja tak nie umiem. będę, jeśli się mnie potrzebuje. ale w kontakcie jestem trudna. może kiedyś to się zmieni. dziś jeszcze nie. i dlatego tym bardziej doceniam to, że w moim życiu są cudowni Ludzie, z którymi nie mając codziennego kontaktu, wiem, że są. i mam nadzieję, że wiedzą, że ja również jestem. dla nich.
lekcja przyjaźni. Mirku i Anno Mari dziękuję Wam. za wszystko. za dwie rozmowy, które dały mi szalenie dużo ciepła. i wiary. to był piękny dzień. bo usłyszałam między innymi, że ten blog coś daje, że ta choroba, która od kilku miesięcy jest dla mnie trudniejsza w tym czasie post-factum niż kiedykolwiek coś daje, że nie tak całkiem ten czas mi ucieka, że jednak coś konstruktywnego z niego wynika. dziękuję.
lekcja śmierci. dwa dni temu mój ukochany pies zabił mysz. większość ludzi oceni mnie jako wariatkę. nie interesuje mnie to. pierwszy raz widziałam bezpośrednio zadaną śmierć. to małe zwierzątko żyło, a za chwilę już nie. a wszystko wokół było bez zmian. tylko ja zastanawiałam się jak mam żyć z psem, który jest mi tak bliski, a zadał śmierć. bo nie ma znaczenia czy to mysz czy życie w większej formie. coś zostało zakłócone. wieczorem na spacerze znalazłyśmy kota. od kilku tygodni widziałam go od czasu do czasu. jeden z najbardziej uroczych, rudych kocich dzieciaków, szalejących w wolnobycie z tą wrodzoną bezczelnością i wdziękiem, które wzbudzają maksymalną sympatię. był piękny. młodziutki i rudy. dwa dni temu znalazłam go na śniegu. miałam nadzieję, że jeszcze coś zrobię. już nie żył. od niedawna, bo futerko nie było jeszcze przemoczone śniegiem. najmocniej pamiętam jedną kroplę wody utrzymującą się na futerku ogona. wyglądał jakby spał. nie radzę sobie ze śmiercią. nie mam z nią doświadczenia. przez trzy i pół roku żyję ze śmiertelną chorobą. otaczają mnie ludzie, którzy też z nią żyją, walczą, zdrowieją, ale każdy z nas ma świadomość, że wystarczy moment i wszystko zacznie się na nowo. tylu z nich już odeszło. powinnam więc być z tą śmiercią oswojona. mieć świadomość, że jest naturalną częścią życia. i nie jestem. bo te dwa zwierzaki uświadomiły mi fakt jak bardzo jestem na nią nieodporna, jak boli i przeraża. są tygodnie kiedy codziennie boję się przerzutów, nawrotu, kiedy każdy ból jest fałszywym alarmem, który w pierwszym momencie zapala wszystkie światełka alarmowe. czasem udaje mi się o tym zapomnieć, a czasem wytworzyć poczucie obojętności, że nie ma to dla mnie znaczenia. żeby się tak nie bać. ale ma znaczenie. i wiem, że kiedy to zrozumiem będę dużo spokojniejsza, dużo lepszym człowiekiem, bo mam poczucie, że ten temat łączy się bardzo blisko z wieloma płaszczyznami życia. tego codziennego i najzwyklejszego również.
japońskie haiku pięknie potrafi uchwycić istotę. mało słów. dużo sensu. Moritake
kwiaty, które opadły
wrócą na gałąź -
ach! to przecież motyle
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz