rok czasu, czyli 0,25 mojego Nowego Życia jest dla mnie nieustanną nauką. Ciągle będąc na granicy leczenie/życie, choć zdecydowanie bardziej już po stronie życia, uczę się w nim funkcjonować. Studia, szukanie teatru w każdym dostępnym sposobie z nim kontaktu, dużo warsztatów, śpiewania, tańca (przed rakiem było ich zdecydowanie mniej). Nie ogarniam czasu, bo w tym multidzianiu się nie potrafię znaleźć czasu ani siły na wytyczenie dalszego planu. miała być fundacja, środki na dwa spektakle (takie wymarzone). okazało się, że przez błędy komunikacji i rozmijanie znów nie będzie tak jak mogło być. łatwiej, znów w teatrze, wreszcie bez czekania na jakiekolwiek konkrety. Trudne są takie momenty, tym bardziej, że niestety wiążą się również z oddalaniem. W różnym znaczeniu, na różnych płaszczyznach. Ale właśnie dzisiaj, 27 maja 2015 roku myślę, że to ważny moment, bo zmusza mnie to jeszcze szybszego dorastania. Wiem, że po zakończeniu sesji muszę zacząć żyć całkowicie biorąc odpowiedzialność za wszystkie rzeczy, które chcę robić. Chwilami to mega przerażająca perspektywa. Ale myślę, że jestem w dobrej sytuacji, bo WIERZĘ, że nie jestem sama. Że Ktoś mądrzejszy ode mnie, od nas wszystkich tak to układa, że właśnie teraz dostaję możliwość rozwoju. Że skoro pojawia się taka konieczność pójścia dalej, szerzej w działaniach organizacyjnych, może jestem w stanie się tego nauczyć. Mam wspaniałych Ludzi, którzy chcą się uczyć ode mnie tego czego ja się zawodowo uczę od dawna. Widzę jak pięknie się rozwijają, podziwiam ich za przełamywanie kolejnych granic. Bardzo dużo się uczę. I jestem wdzięczna, bo widzę dzięki temu jak ja sama się rozwijam i uczę na przestrzeni tych ostatnich czterech lat. Dzięki studiom i nauce widzę ogromną różnicę w tym jak pracuje mój mózg, jak działa koncentracja. To sito, które miałam w głowie po chemii zaczyna być załatane. I to jest radość. Dostaję przepiękne spotkania. Praktyka w Kieleckim Teatrze Tańca i udział w próbach Kronosa był dla mnie fantastycznym doświadczeniem. A przecież jak wielu praktykantów mogłam dostać sterty papierków i kawy do parzenia. Jestem farciarą:):):) Więc skoro tyle narzędzi dostaję po to, żeby się rozwijać, myślę, że po prostu czas z nich skorzystać.
środa, 27 maja 2015
środa, 8 kwietnia 2015
potwory i spółka.
kolejny raz zmieniam opis. już nie 31 lat. teraz 32. świetnie. tylko dlaczego lista celów do zrealizowania jest prawie tak długa jak w zeszłym?
moje potwory samotności obchodzą ostatnio permanentnie urodziny. świętują. a u mnie frustracja, marazm i chaos. może to kolejny etap dojrzewania, tylko bez trądziku i skoków wzrostu, przynajmniej tych zewnętrznych, bo wewnętrznie to syf i malaria. nie ogarniam. i wkurza mnie, że piszę na tym moim blogu, który miał być o magii i miłości życia, ostatnio tylko wówczas, kiedy nie daję rady. dwubiegunowa kraina czarów w czasie stagnacji jest nie do wytrzymania. pieprzę to. a właściwie to nie. niestety wcale nie. dostaję kolejne lekcje, które odrabiam dotyczące np uczciwości i współpracy z tzw. bliskimi, którzy wykorzystają i myślą, że jest ok. a ja, owszem jestem im wdzięczna, za bezcenną lekcję pt. " jak rozmawiać o finansach pracując ze znajomymi, którym bezgranicznie ufasz. DZIĘKUJĘ. wszystko inne też pędzi tempem żółwim. marzyłam, ach jak marzyła o spektaklach. w liczbie trzech. w tym roku. oj głupia ty, głupia ty... fundacja nasza powstaje tempem swoim, więc partnerem do rozmów będę może kiedyś w przyszłości, ale teraz, żeby nie byś dla ludzi, których cenię taką w/w lekcją rozmów o finansach, nie mam o czym z nimi rozmawiać. czyli kolejny raz jestem w głębokiej d.... . w takie dni jak dziś nie chce mi się NIC. bo wszystko o czym marzę gdzieś idzie bokiem, rozłazi się. znów mam poczucie, że wszystko funta kłaków nie warte. ostatnio dwukrotnie zaatakowały nas sfory zdziczałych psów. boję się. pierwszy raz w życiu boję się psów, boję się szczekania, boję się pól. i szlag mnie trafia bo na tych polach jest oddech, tam zbieram myśli. a przez to wszystko czuję się jak w klatce.
sezon motocyklowy rozpoczęty. jeszcze nie dla mnie. znów może w przyszłym roku. dziwny czas.
potrzebuję zacząć robić cokolwiek twórczego. i nie wiem co. i znów frustracja, bo przecież umiem, potrafię. ale co?
samotność. potrzebuję ludzi. moich przyjaciół. ale nie mam siły podtrzymywać kontaktu. jestem ciągle zmęczona. tak cholernie zmęczona. i tak często smutna. a tak bardzo ich potrzebuję. i wiem, że to przeze mnie już są coraz dalej. bo ileż można jednostronnie... samotność...
moje potwory samotności obchodzą ostatnio permanentnie urodziny. świętują. a u mnie frustracja, marazm i chaos. może to kolejny etap dojrzewania, tylko bez trądziku i skoków wzrostu, przynajmniej tych zewnętrznych, bo wewnętrznie to syf i malaria. nie ogarniam. i wkurza mnie, że piszę na tym moim blogu, który miał być o magii i miłości życia, ostatnio tylko wówczas, kiedy nie daję rady. dwubiegunowa kraina czarów w czasie stagnacji jest nie do wytrzymania. pieprzę to. a właściwie to nie. niestety wcale nie. dostaję kolejne lekcje, które odrabiam dotyczące np uczciwości i współpracy z tzw. bliskimi, którzy wykorzystają i myślą, że jest ok. a ja, owszem jestem im wdzięczna, za bezcenną lekcję pt. " jak rozmawiać o finansach pracując ze znajomymi, którym bezgranicznie ufasz. DZIĘKUJĘ. wszystko inne też pędzi tempem żółwim. marzyłam, ach jak marzyła o spektaklach. w liczbie trzech. w tym roku. oj głupia ty, głupia ty... fundacja nasza powstaje tempem swoim, więc partnerem do rozmów będę może kiedyś w przyszłości, ale teraz, żeby nie byś dla ludzi, których cenię taką w/w lekcją rozmów o finansach, nie mam o czym z nimi rozmawiać. czyli kolejny raz jestem w głębokiej d.... . w takie dni jak dziś nie chce mi się NIC. bo wszystko o czym marzę gdzieś idzie bokiem, rozłazi się. znów mam poczucie, że wszystko funta kłaków nie warte. ostatnio dwukrotnie zaatakowały nas sfory zdziczałych psów. boję się. pierwszy raz w życiu boję się psów, boję się szczekania, boję się pól. i szlag mnie trafia bo na tych polach jest oddech, tam zbieram myśli. a przez to wszystko czuję się jak w klatce.
sezon motocyklowy rozpoczęty. jeszcze nie dla mnie. znów może w przyszłym roku. dziwny czas.
potrzebuję zacząć robić cokolwiek twórczego. i nie wiem co. i znów frustracja, bo przecież umiem, potrafię. ale co?
samotność. potrzebuję ludzi. moich przyjaciół. ale nie mam siły podtrzymywać kontaktu. jestem ciągle zmęczona. tak cholernie zmęczona. i tak często smutna. a tak bardzo ich potrzebuję. i wiem, że to przeze mnie już są coraz dalej. bo ileż można jednostronnie... samotność...
środa, 28 stycznia 2015
lekcja śmierci
ostatnie pół roku jest dziwne. szybkie. ważne. smutne. odrodzone. znaczące.
piszę rzadko, bo kilka miesięcy smutku zabrało dużo czasu i brakuje mi go jeszcze częściej niż wcześniej, ale ten znaleziony szanuję jeszcze bardziej. uczę się na nowo żyć świadomie. zwolnić.
ostatnio otrzymałam trzy piękne lekcje. akceptacji siebie, przyjaźni i śmierci. pierwsza wynikła z rozmowy z kimś mi bliskim. czasem nawet najbliżsi ranią. mylą mój zawód z podejściem do życia. niesłusznie. tego trzymam się zawsze, że "nie jest sztuką grać kiedy się nie gra". dlatego czasem wolę być zbyt szczera i zbyt bezkompromisowa, ale nie udawać. z szacunku do siebie i otaczających mnie ludzi. rzadko dzwonię, piszę. za rzadko. czuję się z tym źle. chciałabym mieć taki nawyk częstego kontaktu. bo tęsknię za Wami, za tyloma bliskimi mi Ludźmi. i tak często wiem, że jest mnie za mało w Waszym życiu. i chcę to zmienić. a z drugiej strony taka jestem. staram się być kiedy ktoś mnie potrzebuje. ale nie można oczekiwać ode mnie codziennych telefonów. bo taka jestem. nie oczekuję ich od innych i pierwszy raz poczułam, że jeśli ktoś tego oczekuje, to jest nie fair. bo stawiam sprawę jasno. ja tak nie umiem. będę, jeśli się mnie potrzebuje. ale w kontakcie jestem trudna. może kiedyś to się zmieni. dziś jeszcze nie. i dlatego tym bardziej doceniam to, że w moim życiu są cudowni Ludzie, z którymi nie mając codziennego kontaktu, wiem, że są. i mam nadzieję, że wiedzą, że ja również jestem. dla nich.
lekcja przyjaźni. Mirku i Anno Mari dziękuję Wam. za wszystko. za dwie rozmowy, które dały mi szalenie dużo ciepła. i wiary. to był piękny dzień. bo usłyszałam między innymi, że ten blog coś daje, że ta choroba, która od kilku miesięcy jest dla mnie trudniejsza w tym czasie post-factum niż kiedykolwiek coś daje, że nie tak całkiem ten czas mi ucieka, że jednak coś konstruktywnego z niego wynika. dziękuję.
lekcja śmierci. dwa dni temu mój ukochany pies zabił mysz. większość ludzi oceni mnie jako wariatkę. nie interesuje mnie to. pierwszy raz widziałam bezpośrednio zadaną śmierć. to małe zwierzątko żyło, a za chwilę już nie. a wszystko wokół było bez zmian. tylko ja zastanawiałam się jak mam żyć z psem, który jest mi tak bliski, a zadał śmierć. bo nie ma znaczenia czy to mysz czy życie w większej formie. coś zostało zakłócone. wieczorem na spacerze znalazłyśmy kota. od kilku tygodni widziałam go od czasu do czasu. jeden z najbardziej uroczych, rudych kocich dzieciaków, szalejących w wolnobycie z tą wrodzoną bezczelnością i wdziękiem, które wzbudzają maksymalną sympatię. był piękny. młodziutki i rudy. dwa dni temu znalazłam go na śniegu. miałam nadzieję, że jeszcze coś zrobię. już nie żył. od niedawna, bo futerko nie było jeszcze przemoczone śniegiem. najmocniej pamiętam jedną kroplę wody utrzymującą się na futerku ogona. wyglądał jakby spał. nie radzę sobie ze śmiercią. nie mam z nią doświadczenia. przez trzy i pół roku żyję ze śmiertelną chorobą. otaczają mnie ludzie, którzy też z nią żyją, walczą, zdrowieją, ale każdy z nas ma świadomość, że wystarczy moment i wszystko zacznie się na nowo. tylu z nich już odeszło. powinnam więc być z tą śmiercią oswojona. mieć świadomość, że jest naturalną częścią życia. i nie jestem. bo te dwa zwierzaki uświadomiły mi fakt jak bardzo jestem na nią nieodporna, jak boli i przeraża. są tygodnie kiedy codziennie boję się przerzutów, nawrotu, kiedy każdy ból jest fałszywym alarmem, który w pierwszym momencie zapala wszystkie światełka alarmowe. czasem udaje mi się o tym zapomnieć, a czasem wytworzyć poczucie obojętności, że nie ma to dla mnie znaczenia. żeby się tak nie bać. ale ma znaczenie. i wiem, że kiedy to zrozumiem będę dużo spokojniejsza, dużo lepszym człowiekiem, bo mam poczucie, że ten temat łączy się bardzo blisko z wieloma płaszczyznami życia. tego codziennego i najzwyklejszego również.
japońskie haiku pięknie potrafi uchwycić istotę. mało słów. dużo sensu. Moritake
kwiaty, które opadły
wrócą na gałąź -
ach! to przecież motyle
piszę rzadko, bo kilka miesięcy smutku zabrało dużo czasu i brakuje mi go jeszcze częściej niż wcześniej, ale ten znaleziony szanuję jeszcze bardziej. uczę się na nowo żyć świadomie. zwolnić.
ostatnio otrzymałam trzy piękne lekcje. akceptacji siebie, przyjaźni i śmierci. pierwsza wynikła z rozmowy z kimś mi bliskim. czasem nawet najbliżsi ranią. mylą mój zawód z podejściem do życia. niesłusznie. tego trzymam się zawsze, że "nie jest sztuką grać kiedy się nie gra". dlatego czasem wolę być zbyt szczera i zbyt bezkompromisowa, ale nie udawać. z szacunku do siebie i otaczających mnie ludzi. rzadko dzwonię, piszę. za rzadko. czuję się z tym źle. chciałabym mieć taki nawyk częstego kontaktu. bo tęsknię za Wami, za tyloma bliskimi mi Ludźmi. i tak często wiem, że jest mnie za mało w Waszym życiu. i chcę to zmienić. a z drugiej strony taka jestem. staram się być kiedy ktoś mnie potrzebuje. ale nie można oczekiwać ode mnie codziennych telefonów. bo taka jestem. nie oczekuję ich od innych i pierwszy raz poczułam, że jeśli ktoś tego oczekuje, to jest nie fair. bo stawiam sprawę jasno. ja tak nie umiem. będę, jeśli się mnie potrzebuje. ale w kontakcie jestem trudna. może kiedyś to się zmieni. dziś jeszcze nie. i dlatego tym bardziej doceniam to, że w moim życiu są cudowni Ludzie, z którymi nie mając codziennego kontaktu, wiem, że są. i mam nadzieję, że wiedzą, że ja również jestem. dla nich.
lekcja przyjaźni. Mirku i Anno Mari dziękuję Wam. za wszystko. za dwie rozmowy, które dały mi szalenie dużo ciepła. i wiary. to był piękny dzień. bo usłyszałam między innymi, że ten blog coś daje, że ta choroba, która od kilku miesięcy jest dla mnie trudniejsza w tym czasie post-factum niż kiedykolwiek coś daje, że nie tak całkiem ten czas mi ucieka, że jednak coś konstruktywnego z niego wynika. dziękuję.
lekcja śmierci. dwa dni temu mój ukochany pies zabił mysz. większość ludzi oceni mnie jako wariatkę. nie interesuje mnie to. pierwszy raz widziałam bezpośrednio zadaną śmierć. to małe zwierzątko żyło, a za chwilę już nie. a wszystko wokół było bez zmian. tylko ja zastanawiałam się jak mam żyć z psem, który jest mi tak bliski, a zadał śmierć. bo nie ma znaczenia czy to mysz czy życie w większej formie. coś zostało zakłócone. wieczorem na spacerze znalazłyśmy kota. od kilku tygodni widziałam go od czasu do czasu. jeden z najbardziej uroczych, rudych kocich dzieciaków, szalejących w wolnobycie z tą wrodzoną bezczelnością i wdziękiem, które wzbudzają maksymalną sympatię. był piękny. młodziutki i rudy. dwa dni temu znalazłam go na śniegu. miałam nadzieję, że jeszcze coś zrobię. już nie żył. od niedawna, bo futerko nie było jeszcze przemoczone śniegiem. najmocniej pamiętam jedną kroplę wody utrzymującą się na futerku ogona. wyglądał jakby spał. nie radzę sobie ze śmiercią. nie mam z nią doświadczenia. przez trzy i pół roku żyję ze śmiertelną chorobą. otaczają mnie ludzie, którzy też z nią żyją, walczą, zdrowieją, ale każdy z nas ma świadomość, że wystarczy moment i wszystko zacznie się na nowo. tylu z nich już odeszło. powinnam więc być z tą śmiercią oswojona. mieć świadomość, że jest naturalną częścią życia. i nie jestem. bo te dwa zwierzaki uświadomiły mi fakt jak bardzo jestem na nią nieodporna, jak boli i przeraża. są tygodnie kiedy codziennie boję się przerzutów, nawrotu, kiedy każdy ból jest fałszywym alarmem, który w pierwszym momencie zapala wszystkie światełka alarmowe. czasem udaje mi się o tym zapomnieć, a czasem wytworzyć poczucie obojętności, że nie ma to dla mnie znaczenia. żeby się tak nie bać. ale ma znaczenie. i wiem, że kiedy to zrozumiem będę dużo spokojniejsza, dużo lepszym człowiekiem, bo mam poczucie, że ten temat łączy się bardzo blisko z wieloma płaszczyznami życia. tego codziennego i najzwyklejszego również.
japońskie haiku pięknie potrafi uchwycić istotę. mało słów. dużo sensu. Moritake
kwiaty, które opadły
wrócą na gałąź -
ach! to przecież motyle
Subskrybuj:
Posty (Atom)