ten post nie jest ani pozytywny ani radosny. czytasz go na własną odpowiedzialność. zastanawiam się codziennie. codziennie myślę o tym co się dzieje. co się dzieje ze mną. i sądzę, że jako obiekt badawczy jestem świetna.
wróciłam do tak wielu złych nawyków i torów myślowych, o których miałam nadzieję, że uległy zmianie, że je przepracowałam w trakcie tych cholernych trzech lat.
za 6 dni minie trzy lata od operacji. od mastektomii. od początku. od końca.
na ostatnim zjeździe podczas zajęć z kompozycji tańca pracowaliśmy nad ekspresją i motoryką ciała związaną z konkretnymi emocjami. doskonały moment. solo, które mamy ułożyć na kolejne zajęcia jest doskonałym warsztatem i punktem wyjścia do tego co jest dla mnie teraz najbardziej skomplikowaną kwestią. taki mój prywatny węzeł gordyjski. mam w głowie niesamowitą ilość frustracji. pogubiłam się pod każdym względem. jestem zła, bo nie radzę sobie z życiem, ze sobą, ciągle żyję w zawieszeniu, mam poczucie, że wszystkie rzeczy związane z jakąkolwiek dziedziną twórczości są w moim wydaniu niepełne, niewystarczające, niedopracowane. czuję, że wszystkie procesy mające na celu przepracowanie w sobie kwestii związanych z poczuciem własnej kobiecości i własnej wartości znów wracają do punktu wyjścia.
windowisko. doskonały przykład moich spotkań ze sobą na gruncie artystycznym. pojechaliśmy z naszym "Bogiem, który jest kobietą o jednej piersi" na pierwszy festiwal. z jednej strony starałam się na nic nie nastawiać, nie nakładać na siebie presji, nie stawiać w sytuacji oceny i autooceny. wiem, że wytworzenie takiej sytuacji powoduje, że zamykam się w sobie, słabnę, przegrywam z nie przepracowanymi jeszcze sprawami z "kiedyś". udało nam się kilka rzeczy dopracować, zmienić, rozwinąć. poczułam się dumna. brakowało mi wcześniej pewnego aspektu teatralności, brakowało mi spójności ciała i przekazu, brakowało mi ruchu. udało mi się go wypracować, znaleźć pomysł, zrealizować go. tak samo było z kostiumem i charakteryzacją. udało mi się znaleźć formę, która się sprawdziła. starałam się oglądać spektakle konkursowe jak najbardziej obiektywnie, po to, żeby ten czas był czasem dla mnie, czasem w teatrze, a nie czasem jakichś durnych przepychanek samej ze sobą, z własnym ego, z czymkolwiek innym. myślę, że w dużym stopniu mi się udało. spędziłam ten czas w towarzystwie przynajmniej trójki bliskich mi Ludzi, Ludzi, z którymi spotkałam się na początku mojej teatralnej drogi, Ludzi, którzy wpisali się jednoznacznie w moje warsztaty organizowane przez Windę, na które jeździłam jako zbuntowana nastolatka, które pomogły mi również określać siebie w różnym stopniu nie tylko w kwestiach związanych z teatrem, ale także jako człowieka. Kasia, Marek i Marek:):) i Tomek, dobry duszek całego przedsięwzięcia:):):)kilka spotkań nowych (cudowne Dziewczyny z Błękitnej Sukienki) i powtórnych (Dorotka i Aga:*:**:*:*:*:*:*) i oczywiście Kasia i Dominik z chłopakami i DIANA:*:*:*:* dużo, dużo bliskości i ciepła i piękna dzięki niektórym spektaklom. szczególnie dwa. Keefe, nie jestem królem i Diva. i przepiękne poczucie, że nie zdobyć nagrody, bo zdobyła ją Diva to żadna przegrana, bo to tak piękny, kompletny i wspaniały spektakl. i cieszę się, że potrafię cieszyć się obiektywnie, że taki spektakl, taki piękny kawał Teatru i człowiek Teatru dostaje nagrodę, na którą w pełni zasłużył. ale w tym wszystkim właśnie jest ta moja pieprzona łyżka dziegciu. bo wiem, że na wszystkie inne spektakle pracował nie jeden człowiek, nie dwoje jak w naszym przypadku. tam jest aktor, reżyser, autor tekstu, ludzie odpowiadający za kostiumy, muzykę, charakteryzację, ruch sceniczny, promocję, wszystko inne. u nas jesteśmy my - Seb i ja. i dzięki Bogu Krzysztof, który na początku miał chwilę czasu, żeby pomóc mi znaleźć odpowiedni układ tekstu i znaleźć do niego choć trochę kluczy. ale to było sto lat temu, kiedy forma była jeszcze zupełnie inna, kiedy wszystko było zupełnie. i od długiego czasu mam poczucie, że tak jak w całym moim życiu w tej materii też istnieje impas. niby rozwój, a ciągła walka z materią. tak bardzo, bardzo marzę o tym, żeby ktoś mi pomógł, żeby zacząć pracować nad czymś nowym. pracować z kimś, kto mnie poprowadzi, kto mi pomoże się rozwinąć. praca nad Makbetem była właśnie tym, ale to była chwila. przepiękna migawka. i już. a ja tak bardzo potrzebuję chociaż kilku tygodni pracy. chociaż takiego punktu zaczepienia. żeby znów uwierzyć, że mogę. bo już nie chcę ciągle czekać na kolejne wyniki badań. już mam dosyć. owszem, mam swoje studia. ale one też są z doskoku. co dwa tygodnie. i tam też czuję, ze to nie jest moje miejsce. bo uwielbiam to i czuję, że to jest to, ale nie jestem tancerką i nigdy nie będę. daję tam z siebie wszystko i biorę ile tylko mogę. i tam jest kompletność. ale to jest chwilowe. to cudowne miejsce, cudowni ludzi, cudowna nauka i rozwój. ale to zajęcia dodatkowe. a ja potrzebuję teatru. i jakiegokolwiek zakorzenienia. i boję się, bo to ciągłe czekanie mnie wypala. chcę działania. życia. nie chcę już tej frustracji. bo o niej mogę zrobić solo na zajęcia z kompozycji tańca, ale w takiej ilości jest toksyczna. widziałam film na YouTube, na którym delfin ratuje życie psu, ratuje go przed rekinem. a potem pomaga mu dopłynąć do brzegu. jest jego cudem. wprowadza element życiodajnego działania. szukam swojego delfina. i najgorsze jest to, że wydaje mi się, że przecież nie stoję w miejscu, nie czekam biernie, ciągle wydawałoby się, że coś robię, rozwijam się. kiedy zebrałam dokumenty niezbędne do stypendium okazało się, że mam jakąś niesamowitą ilość działań na przestrzeni ostatniego roku. więc dlaczego wydaje mi się, że ciągle stoję w miejscu, albo wręcz się cofam? dlaczego znów tak bardzo się pogubiłam? w jaki sposób mogę znów odzyskać ten piękny spokój i poczucie harmonii, które miałam czasem w trakcie leczenia? tak bardzo pragnę znaleźć spokój i spełnienie. mojego delfina. bo chcę znów poczuć się kompletna. a chwilowo mój mózg wysyła mi jeden komunikat. error...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz